galopujący major galopujący major
75
BLOG

Wieczny tułacz

galopujący major galopujący major Kultura Obserwuj notkę 18

 

Pamięci Aleksandra Wata

 

 

1

 

Wszystko, czego pragnął ów drobny, niewysoki mężczyzna to wynająć mieszkanie. Tak przynajmniej opowiadał swoim rozmówcom, a ci nie mieli powodów by mu nie wierzyć. Jego ufna twarz i wielkie, popielate oczy sprawiały wrażenie prawdomówności
i jeśli nawet coś ukrywał (a ukrywał), to schował to na tyle głęboko, że mimika nie pozwalała go zdradzić. Formalności załatwiał więc szybko, płacił z góry, z lekkim naddatkiem, przez co unikał drażniących pytań. Pytań nie lubił. Lubił opowieści, ale tylko tych, których o nie poprosił. W ogóle był małomówny, co, może przesadnie, brano za skromność i dobre wychowanie. Zajęcie, którym się parał, wymagało dwóch rzeczy: cierpliwości i tymczasowego mieszkania. To pierwsze wyrobił przez lata, to drugie zapewniał sobie jak tylko przybył do nowego miejsca. A wiedzieć trzeba, że do nowych miejsc przybywał nad wyraz często. Również i tym razem pierwsze kroki skierował w stronę niepozornego budynku, gdzie, tak jak poprzednio, miał nadzieję znaleźć coś, co w pełni go zadowoli. Bywał już tu parę razy, ale było to na tyle dawno, że z trudem dotarł do upatrzonego biura wynajmu nieruchomości. I tym razem transakcja przebiegła sprawnie, więc i już po kwadransie udał się do swego nowego lokum. Znajdowało się nieopodal, w zacisznej alei wielkiego miasta, pośród zadbanych klombów i tłumionego wycia syren z przedmieścia. Wyraźnie mu się podobało, a zważywszy cenę, mógł nawet uważać się za szczęściarza. Ale czy naprawdę potrafił czuć się szczęściarzem?

Wspomniano, że coś ukrywał. Fakt, było coś jeszcze, coś, o czym nie wiedział nikt, i czym, zwłaszcza obecnie, nie należy się chwalić. Otóż, naszemu bohaterowi wciąż coś nie dawało spokoju. I było to na tyle uciążliwe, że próbował się z tego wyleczyć, odwiedzał masę specjalistów, a w ukryciu próbował nawet czegoś na kształt czarnej magii. Ale wszystko na nic. Owe coś wciąż gryzło od środka, popychało ku nowemu, zmuszając do ciągłej wędrówki. I poszukiwania czegoś, co wreszcie zaspokoi nienasycenie. Kiedyś powiedzielibyśmy, że nasz bohater szukał znaków, ale dziś nie wypada. Dziś powiedzieć należy, że był niespokojnym duchem, który nie może znaleźć miejsca na ziemi. Próba uchwycenia owego, wewnętrznego, czegoś trwała od niepamiętnych czasów, a zaspokojenie, które pojawić się winno już na początku, wciąż pozostawało nieuchwytne. Z jednej strony stanowiło to pewno wyzwanie, ale z drugiej, nie raz doprowadzało na skraj załamania. Jednak nasz bohater się nie poddawał, ufał, że ulga znaleziska wynagrodzi mu czas oczekiwania. Ale czas się wydłużał, a sukces wciąż nie nadchodził. Nie wiadomo, w jaki sposób owe coś się miał objawić, jak wyglądało, czego dotyczyło, absolutny brak jakichkolwiek wskazówek, tylko silne, wewnętrzne poczucie, że gdzieś, w końcu być musi. I że nareszcie się uda. Trudność w zdefiniowaniu poszukiwanego „czegoś” sprawiały, iż nasz bohater odczuwał coraz mniej swobody. Owszem, mógł podróżować, przeskakiwać z miejsca na miejsce, wszak owe „coś” wcale nie musiało ujawnić się w mieście rodzinnym. Ba, wydawało się, że to on winien wyruszyć na jego poszukiwania, a nie odwrotnie. Jednakże wewnętrzna presja sprawiała, że każde nowe miejsce oglądane było przez pryzmat jedynego, nadrzędnego celu. Wypełnienia palącej, nieokreślonej pustki. I właśnie w ten sposób następowało zniewolenie. Dzień w dzień, noc w noc, rozglądał się dookoła wpatrywał w otoczenie i szukał na daremno. Jak powiedziano, był bardzo cierpliwy, a w miarę upływu czasu, wstrzemięźliwość, opanowanie i wytrwałość czyniły go bardziej szlachetnym. Być może była to jedyna korzyść jaką go los przy okazji doświadczył.    

Wynajęte mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, w starej, zabytkowej kamienicy. Miała sto lat, ale konserwowana była nad wyraz solidnie. W tym kraju wszystko, co miało sto lat urastało do rangi zabytku. Ostrożnie nacisnął przycisk z mieszkaniem dozorcy
i wszedł do środka. Rumiana dozorczyni, w nieokreślonym wieku, i rudych, sprężystych lokach zaparzyła kawy i zaczęła zasypywać gradem pytań. Odpowiadał niechętnie, mrukliwie, by wreszcie, pełen irytacji, poprosić by opowiedziała o byłym lokatorze. Choć na chwilę mógł mieć wreszcie spokój.

- Był bardzo milczący, trochę jak Pan, podobno sierota. Bardzo zdolny, naukowiec, profesor. Nie miał nikogo, żony, dzieci. Pewnego dnia nie wrócił do domu, w nocy przyjechała policja, zadawali trochę pytań, pokręcili się i przeszukali mieszkanie. Powiedzieli, że zaginął. No i do dziś za czynsz nikt nie zwrócił.

Rumiana dozorczyni po części miała rację. Profesor rzeczywiście był sierotą i sam nie założył rodziny. Kobiety nigdy go nie interesowały, w młodości przezywano go mnichem nie tylko z powodów silnych wierzeń religijnych. Uśmiechał się wtedy pod nosem i wracał do swoich książek. Odznaczał się wybitnym umysłem i, co ważne, lubił się uczyć. Szybko piął się po szczeblach naukowej kariery, zwłaszcza że nie miał konkurencji. Zajmował się czymś, co rozumieć mogło tylko kilkadziesiąt osób na świecie, a i tego nie można być pewnym. Do kamienicy wprowadził się jak tylko otrzymał swoją pierwszą, i jak się okazało, jedyną dobrze płatną pracę. Byłą to poważna posada w Centrum Badawczym. Co dzień rano starannie ogolony i uczesany, schodził po schodach i smutnym, zaspanym wzrokiem witał dozorczynię. Wracał późno, nikt go nie odwiedzał i sam do nikogo się nie wybierał. Żył w ascezie, bo tak żyć lubił. Można by było powiedzieć, że pochłaniały go tylko i wyłącznie obowiązki służbowe, ale to nie oddawałoby istoty rzeczy. Profesora najbardziej interesowały tejże pracy efekty, a konkretnie zbliżenie do Tajemnicy. Już na studiach zrozumiał, że badania, nad którymi głowił się przez blisko parę semestrów, zaprowadzić go mogą na samą jej krawędź,a być może nawet do całkowitego jej zakwestionowania. A był to fundament, o którym jednocześnie czytał w uczonych księgach i który intensywnie wpływał na współczesną myśl religijną. Wykładano go we wszystkich kościołach, świątyniach i jak do tej pory, nikomu się nie udawało go zakwestionować. Prawdę mówiąc niewielu nawet próbowało. Niemal nazajutrz po podjęciu pracy, miał już pewność, że sukces jego przedsięwzięcia równa się podważeniu sensu religii. I kolejnej fali ateizmu, tym razem być może śmiertelnej. Podsumowując kolejne miesiące badań widział popłoch wśród wierzących kolegów i niezdrowe podniecenie u ateistów. Nawet nie chciał myśleć, co się może stać z resztą tych, których co niedziela widywał w swoim Kościele. Sam wiary swej nie utracił, przeciwnie, tak wielkie odkrycie było jego zdaniem możliwe tylko i wyłącznie dzięki bożej ingerencja. Ale to rodziło pytanie: czemuż Bóg, sprawiając mu tak nieoczekiwany dar, pozwala prowadzić Siebie na skraj przepaści? Już nie chodziło o to czy może przybrać boskie prerogatywy i czy poprzez klonowanie może się w tego Boga zabawiać. Chodziło o to czy może kult tego Boga zniszczyć. Czy przeciwnie, ma prawo swojego Boga chronić i to chronić wbrew Jego woli? A jeśli tak, to czy czasem nie zamienił się z Nim rolami? Mimo rozpaczliwych starań nie znajdował odpowiedzi i z dnia na dzień, pogrążał się w przerażeniu. Próbował uciekać, z pedantyczną dokładnością wracał do poprzednich badań i sprawdzał błędy, co wbrew intencjom, postęp tylko przyspieszało. Tak już miał, że wszystko, czego się dotknął, zmieniało się w złoto. Przekleństwo Midasa – teraz wiedział, co znaczy. Brnął w statystykę, zarządzał niepotrzebne obliczenia, byleby odwlec moment poznania. Jednakże poczucie marnotrawstwa talentu wracało do niego w dwójnasób, przecież nie został tak naznaczony by jedynie liczyć słupki. Im szybciej zbliżał się do finału, im szybciej jego wydajny umysł znajdował odpowiedzi na naukowe problemy, ponoć, dla kolegów, nierozwiązalne, tym bardziej drżał o każdą, następną godzinę. Przepaść wydawał się być coraz bliżej, tuż, tuż jeszcze tylko parę kroków. Nastał tydzień końcowych badań. Tego dnia wstał wcześniej niż zwykle, ubrał odświętny garnitur i, jak powiedział, wyszedł ku przeznaczeniu. Po drodze mijał uśmiechniętych ludzi, niewinne twarze, niezdające sobie sprawy z nadciągającej katastrofy. Stanął na schodach Centrum i przez chwilę obserwował pośpiech swoich kolegów, Roztargnieni biegli do pracy, by wreszcie dokonać niemożliwego. A potem spojrzał
w górę, uśmiechnął się i już wiedział.

Nie wrócił już do pracy, ani do swojej kamienicy. Został nauczycielem w zapadłym miasteczku na Południu, zmienił nazwisko i w końcu mógł zacząć oddychał z ulgą. Aż do momentu, gdy u pewnego ucznia zobaczył ten sam błysk w oku, z którym, on sam, lata temu, wczytywał się w Principia Mathematica…

Dozorczyni nie znała tej historii, więc nie mogła przekazać jej nowemu lokatorowi. Ten pokręcił się trochę po ogrodzie i poszedł do siebie. W tej cichej, i w gruncie rzeczy, nieciekawej okolicy pomieszkał ledwie parę miesięcy. Nie odnalazł owego czegoś, choć bardzo się starał. Udał się w dalszą tułaczkę.

 

2

 

Mimo porywistego wiatru ogromna, czerwona piłka nawet nie próbowała wzlecieć w powietrze. Drobny, niewysoki mężczyzna kopnął ją z zadziwiającą precyzją, a ta, skacząc po betonie, trafiła pod nogi szczerbatej siedmiolatki. Szeroko się uśmiechnęła, odwróciła głowę i pobiegła w przeciwną stronę. Przybysz został sam, dookoła nie było nikogo. Znajdował się na skraju osiedla, za którym rozpościerały się już tylko pola. Ciszę przerywał gwizd wiatru, a niebo miało szary, popielaty odcień. Zupełnie jak jego oczy. Wszedł do pierwszej, lepszej klatki schodowej, osiedle było na wpół opuszczone, łatwo było znaleźć jakieś lokum. Wszystko, czego pragnął to wynająć mieszkanie. Tak przynajmniej opowiadał gospodarzowi, a ten nie miał powodów by mu nie wierzyć. Starszy, lekko utykający mężczyzna, od przeszło dekady opiekował się kwartałem bloków. Zawód nie należał do najłatwiejszych, mieszkańcy, choć zwlekali z czynszem, wciąż wymagali porządku. W tym kraju w ogóle wszyscy wymagali porządku. Gospodarz zaprosił gościa do mieszkania o najwyższym standardzie, i rzeczywiście, na tle okolicy, lokal odznaczał się względnym luksusem. Był bidet i biblioteka. Pełna ciężkich i drogich książek.

- Mieszkał tu - próbował niezręcznie wzbudzać ciekawość – mieszkał tu kat. Przynajmniej tak go nazywaliśmy. Mówię to Panu już teraz, bo i tak zaraz każdy to Panu opowie. Więc lepiej się dowiedzieć od razu. Nie był to oczywiście kat, taki jak w filmach.
W tym kraju nie ma kary śmierci, choć być powinna. Nie ma kary śmierci, ale mamy kata. Śmieszne, prawda? Kat urzędowo zajmował się eutanazją. Był tym, kto decyduję czy odłączyć maszynę, stąd nazywaliśmy go katem. Dziś myślę, że byliśmy okrutni. To był dobry człowiek, wspomagał nas drobnymi sumami. Nieźle zarabiał, początkowo, gdy katów nie mieli dużo, nawet bardzo nieźle. Ale nie chciał się przeprowadzić, mówił, że tu się urodził i tu chce umrzeć. Dziwne, ja bym od razu wyjechał. Zwłaszcza z taką żoną. Poznali się ponoć na studiach, była piękna. Ale oczywiście skąpa, choć sama sobie zażyczyła bidet. Cóż, przynajmniej teraz na coś się przyda. Kat jeździł do swojej pracy rzadko, dwa razy
w tygodniu, potem raz, aż w końcu wzywali go, co kilka miesięcy. Ale zawsze płacili na czas, w tym kraju zawsze płacą na czas. Miał dużo czasu na rozmyślania. Mówili, że się rozpije, pęknie i że go zabija presja. Pamiętam sam tak mówiłem, robiliśmy nawet zakłady. Ale kat nie pił, ciągle czytał, głównie książki religijne, dziwiłem się, bo był niewierzący. Kat trzymał pion, zabawne, teraz widzę, że gdyby nie to podłe zajęcie byłby najporządniejszym mieszkańcem osiedla. Nie pił, nie awanturował się i płacić czynsz na czas. Nawet na podwórku nie mył swojego auta, a miał mercedesa. Parę razy mnie podwiózł, robiło wrażenie. I pewnej nocy kat nie wytrzymał. Chyba mnie lubił, a może i cenił, bo zapukał do mnie, grubo po północy. Chciał porozmawiać. Żona i dzieciaki już spały, wyjąłem kieliszki, kat był wyraźnie podpity, ale nie bełkotał. Może cichcem popijał w domu? Powiedział, że musi się wyspowiadać, odpowiedziałem, że nie jestem księdzem. Ale naciskał, mówił, że to będzie spowiedź świecka i go muszę wysłuchać, nawet jak nie zrozumiem. Miał rację, nie zrozumiałem, ale dokładnie pamiętam, co opowiadał. Mogę Panu powtórzyć. Jestem apostołem – zaczął, tak, był dobrze wstawiony - Jestem apostołem, ale nie zwyczajnym, nie takim z Biblii, teraz, tu jestem apostołem. Wkładam ręce w ranę, jak nowy Tomasz, robię sprawdzam, jedno wielkie sprawdzam. To jest gra, to co robię, wiesz czym się zajmuje, wszyscy wiecie, to jest gra. Gram w tę grę, gram w nią o wszystko. Pomyśl, jeśli Bóg istnieje, to mój świat runie, jest chwilową ułudą, a wszystko, co robię jest grzechem, niezmywalnym błędem, potępieniem, piekłem, rozumiesz? Wszystko. Ja stawiam wszystko na jedną kartę, Ty możesz się za swe grzeszki jakoś wyślizgać, ale ja, ja nie dam rady, zbyt wiele owieczek odłączyłem, ja gram o całą stawkę. Rozumiesz, o całą stawkę. Jeśli wygram, cóż…, a jeśli przegram… Wszystko albo nic, pojmujesz, wszystko albo nic - wciąż to powtarzał - to nie rosyjska ruletka, to pół na pół, sporo do wygrania, ale ile do stracenia. Tak, tak -  krzyczał - piekło do stracenia, ale co do wygrania! Popatrz -i wyciągnął zza pazuchy jakąś kartkę - Jeśli Boga nie ma, jeśli nie istnieje, to ja dla tych wszystkich ludzi byłem wybawieniem, rozumiesz? Wybawieniem. Ci ludzie, którym odłączyłem te wszystkie kable, oni cierpieli, oni naprawdę cierpieli. Tu nie ma mowy o pomyłce, ja to widziałem i słyszałem ich nawoływania. I jeśli to ja mam rację, to ja, ja – tu się zawahał – ja jestem jak Chrystus, daję ulgę nie tylko im, ale Wam, takim jak Ty, rozumiesz? Zdejmuję z Was ciężar odpowiedzialności, ja dźwigam krzyż odpowiedzialności. Za Was i za nich, za wszystkich. Czy mnie rozumiesz? Ty nie musisz decydować, ja w Twoim imieniu decyduję, i ja wiem, o co się toczy gra? Ty nie grasz serio, ty odstępujesz od stołu, dajesz mi żeton, a ja siadam i rzucam. Mogę wszystko stracić, ale i zyskać. Gra się toczy, nie od dziś, nie od wczoraj, od zawsze, jeden wielki test. Jedno wielkie sprawdzam…

To była ostatnia nasza rozmowa, więcej się nie widzieliśmy, ja parę dni później złamałem biodro, pojechałem do szpitala, a kat w tym czasie umarł. Mieszkanie z całym umeblowaniem przepisał na spółdzielnię. Ten jeden, jedyny raz całe osiedle poszło na pogrzeb. Na pogrzeb kata.

Przybysz nie wysłuchał opowieści do końca. Zmęczonym wzrokiem spoglądał na książki, zastanawiając się czy ta okolica okaże się dla niego szczęśliwa. Mieszkanie po kacie – pomyślał – cóż, w końcu ta ziemia składa się z samych katów.                       

       

3

 

To miasto lubił najbardziej. W samotne i długie wieczory przesiadywał na plastikowym krześle, tuż przy ruchliwym, handlowym deptaku i wpatrywał się w przyblakłe światła lampionów. Czasami oglądał się za spódniczkami, ale z wiekiem, interesowały go coraz mniej. Pod każdą szerokością geograficzną były takie same. Jednak tym razem pochylony w skupieniu odczytywał krótki, pisany odręcznie list na niebieskiej kartce papieru. Spodziewał się tego listu, choć liczył, że nigdy go nie dostanie:

 

Drogi Przyjacielu,

Jeżeli czytasz ten list (wybacz, proszę wyświechtane frazesy, wiesz jak popadam w banał) to pewnie już wiesz, że docieram właśnie do Wysp Szczęśliwych albo mnie z nich właśnie wygnano. Tak czy inaczej nie będziemy już razem uwodzić kelnerek, ty, tym smutnym, literackim wzrokiem, a ja swym portfelem (nie przecz, teraz już nie wypada). Oszczędziłem nam pożegnania, raz, że chciałem zachować w pamięci parę ostatnich wypadów, dwa, że widok w takim stanie byłby karą, którą zostawiłem już tylko swoim „najbliższym”. Biedni, tak bardzo liczyli na tę parę dolarów, pewnie się nieco zdziwią.

Zawsze mnie miałeś za kutwę, i słusznie. Ale wiem, że też mnie szanowałeś. Pamiętam Twój wzrok, gdy jako jedyny, w całej, tej naszej pożal się Boże, kompani odmówiłem spowiedzi i pognałem klechę. Mówiłeś, że to błąd, bo ta bitwa jest nieważna i głupio jest w takiej umierać. Że jak już, to nawet ateiście, lepiej zginąć pod Verdun. Ale czy Verdun było aż takie ważne? Pamiętam ten wzrok, nigdy już tak nie patrzyłeś, może raz przy śmierci Hany.

Nam udało się przeżyć, choć dziś, z perspektywy czasu, myślę mój Drogi, że wiele byśmy nie stracili. Trochę alkoholu, kobiet, parę katastrof. W gruncie rzeczy, w życiu wszystko jest powtarzalne. Wiesz, kiedy tak patrzyliście na mnie z podziwem, że w obliczu śmierci, trwam i trwam w tym „głupim uporze” i się jej nie boję, nie miałem odwagi wyznać Wam całej prawdy. Bałem się jak cholera, ale nie potrafiłem uwierzyć, na cóż mi Bóg, skoro tu władzę ma byle kapral. Dziadek opowiadał mi kiedyś historię o królu, który kazał stracić dwóch synów, ale wiadomość dotarła tylko do pierwszego z nich. Ten rwał włosy z głowy przed egzekucją, żałował, rozpaczał i przeklinał ojca. Ten drugi się w tym czasie bawił, nie wiedząc nic o wyroku. Jeśli chodzi o religię, w tamtej scenie nad rzeką, byłem trochę jak ten drugi syn. Może nie do końca, bo jak piszę, bałem się śmierci, ale zupełnie nie dane mi było uwierzyć. Tak, wiem, że straciłeś wiarę, ale wtedy, obaj pamiętamy jak pytałeś: jak można nie rozważać istnienia Boga? Ano można, wiesz mi, można. I można być wtedy wolnym, można się bawić, smakować życie. Ale powiesz, że ów syn w końcu dowiedział się o rozkazie. Zawsze zadawałeś pytania, które wyprowadzały mnie z równowagi. Nie można się bawić wiecznie, pamiętasz jak mówiła to moja matka. Myślałem, że nie ma racji, ot zawał, w trakcie imprezy, jak ojciec, i wszystko z głowy. Wolność do samego końca, bez chwili refleksji. W samochodzie zawsze powtarzałem żonie, nie bój się śmierci, bój się kalectwa! Ale wiesz, że choć szarżowałem (ile razy pukałeś się w czoło?) nie dana mi była śmierć z zaskoczenia. Dana mi była choroba. Rodzina, znajomi personel szpitala był pod wrażeniem, że jestem taki odważny. Że godzę się na najbardziej ryzykowne operacje, po których mogę się już nie obudzić. Cóż sytuacja się odmieniła, teraz byłem tym pierwszym synem, perspektywa, że mam o czymś decydować, świadomość, od której byłem tak wolny, wtedy nad rzeką, teraz mnie dopadała i kazała wszystko przemyśleć. A ja godząc się na zabiegi oddawałem swój los w ręce lekarzy i Boga, jeśli Bóg jest, i znów mogłem poczuć ulgę. Świadomość, że nic od Ciebie nie zależy nie paraliżuje, ale wyzwala. Będzie dobrze, jeśli się nie obudzę, trudno, śpię lub idę na tamten świat, jeśli się obudzę będę zdrowy. Jedno, o czym marzyłem, to jeśli mam umrzeć, to podczas operacji. To miał być właśnie mój zawał, trochę sztuczny, ale lepsze to niż gnicie, skamlenie o pomoc. Jeśli Bóg mnie chce, to proszę bardzo wykładam mu się na tacy, bierz mnie i jedz (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać), a jeśli nie wracam w glorii chwały. Tylko i wyłącznie tak mogłem przerzucić ciężar i choć bałem się tak jak w okopach, to Jemu pozostawiłem decyzje. Jeśli czytasz ten list to właśnie wziął mnie po czwartej operacji (co chwila liczbę wycieram gumką). Chyba będzie ciężko z tymi Wyspami, ale kto wie, w końcu w życiu (he, he) miałem tyle szczęścia.

Bywaj więc zdrów Przyjacielu, powinienem napisać kupę wspomnień, ckliwie przypominać Ci co ci zawdzięczam i za co dziękuję. Pieniędzy nie przyjmiesz, nie przebaczyłbyś mi podarunków. Wszystko więc, co mogę Ci ofiarować, to te parę słów osobistej tajemnicy o mym rzekomym „bohaterstwie”. Tajemnicy, o której nikt poza nami nie wie, a Ty zawsze przecież kochałeś tajemnice…

 Dobrnąwszy do końca złożył list na pół, schował do kieszeni i zamówił jeszcze jeden czajnik herbaty. Szklistym wzrokiem znowu zaczął się wpatrywać w lampiony. I wspominać tamten dzień nad rzeką, który zmienić miał całe jego życie.

 

 

 

c.d.n. 

 

 

        Uparty centrolewicowiec, niedogmatyczny liberał i gospodarczy i obyczajowy, skłaniający się raczej ku agnostycyzmowi, fan F.C. Barcelony choć nick upamiętnia Ferenca Puskasa gracza Realu Madryt email: gamaj@onet.eu About Ferenc Puskas: I was with (Bobby) Charlton, (Denis) Law and Puskás, we were coaching in a football academy in Australia. The youngsters we were coaching did not respect him including making fun of his weight and age...We decided to let the guys challenge a coach to hit the crossbar 10 times in a row, obviously they picked the old fat one. Law asked the kids how many they thought the old fat coach would get out of ten. Most said less than five. Best said ten. The old fat coach stepped up and hit nine in a row. For the tenth shot he scooped the ball in the air, bounced it off both shoulders and his head, then flicked it over with his heel and cannoned the ball off the crossbar on the volley. They all stood in silence then one kid asked who he was, I replied, "To you, his name is Mr. Puskás". George Best His chosen comrades thought at school He must grow a famous man; He thought the same and lived by rule, All his twenties crammed with toil; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' Everything he wrote was read, After certain years he won Sufficient money for his need, Friends that have been friends indeed; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' All his happier dreams came true - A small old house, wife, daughter, son, Grounds where plum and cabbage grew, poets and Wits about him drew; 'What then.?' sang Plato's ghost. 'What then?' The work is done,' grown old he thought, 'According to my boyish plan; Let the fools rage, I swerved in naught, Something to perfection brought'; But louder sang that ghost, 'What then?' “What then”” William Butler Yeats

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura